Pamiętajże, abyś wysławiał sprawę jego, której się przypatrują ludzie.
Wszyscy ludzie widzą ją, a człowiek przypatruje się jej z daleka.

Księga Ijoba 34:24-25


8 lipca 2013

Paradoksem dalszego ciągu Egipskiej rewolucji jest to, że jedno dość radykalne ugrupowanie islamskie zwalczane jest przez inne, jeszcze radykalniejsze. Bractwo obaliło Mubaraka, a teraz salafici pomagają obalić Mursiego. Gdyby oni ustanowili swojego prezydenta, to już chyba nie byłoby nikogo po prawej stronie, żeby zablokować skrajną islamizację kraju, który i bez tego jest przecież mocno islamski.

Tymczasem Zachód stoi w poważnym rozkroku, bo nie wie, czy popierać tak propagowaną przez siebie demokrację, czy też jednak wspierać niedemokratyczną dominację siły militarnej. Jak to w takich sytuacjach bywa mówi się jedno, a myśli co innego. Tym bardziej, że jak się okazało armia ustanawiająca dyktatorów może okazać się bardziej demokratyczna niż parlament wyłoniony w powszchnym głosowaniu. Czasami kilku mądrych ludzi wrażliwych na opinię społeczną jest w stanie zręczniej sterować wyborem odpowiednich władców niż słabo zorientowany i podatny na manipulację ogół społeczeństwa.

No właśnie, biblijny optymalny ustrój społeczny jest oczywiście bardzo autonomiczny, ale Bóg nie pozostawił ludziom swobody w zakresie stanowienia prawa. Owszem, przewidział mechanizmy ustawodawcze, które muszą jednak działać w duchu „ustawy zasadniczej”. Ludzie mają wypełniać treścią ogólne zalecenia Prawa Bożego, ale nie wolno im stanowić prawa sprzecznego z Biblią. W tym sensie Boży ustrój jest fudamentalistyczny. Tyle tylko, że opiera się na właściwych fundamentach.

Dlatego lepiej wspierać umiarkowaną pozycję armii niż ciągle przy pomocy radykałów obalać kolejnych dyktatorów. To także nie jest demokracja. Inna sprawa, że ostatnio demokracja coraz częściej przenosi się na ulice. Być może jest to przygrywka do rzeczywistego zapanowania człowieka nad ziemią. Na razie panują różne układy sił i nacisków, a nie rzeczywiste potrzeby i obowiązki Bożego stworzenia.



Serce naszkicowane na kairskim niebie przez samoloty egipskiej armi





3 lipca 2013

Wokół Izraela coraz bardziej niespokojnie. W Syrii nie widać końca wojny domowej. W Egipcie pierwszej rocznicy objęcia władzy przez M. Mursiego towarzyszą potężne manifestacje zmierzające do obalenia rządów bractwa muzułmańskiego. W Jordanii udało się na chwilę uspokoić sytuację, ale dni dyktatorów wszędzie są policzone. Liban od czasów pojawienia się tam OWP nie zaznał ani chwili spokoju. Niespokojnie również w Turcji. Iran nawet z nowym, bardziej umiarkowanym prezydentem Hassanem Rowhanim nadal pozostanie wrogiem Izraela.

Wewnętrzna sytuacja Izraela też jest bardzo trudna. Z jednej strony państwo ma problem z obywatelami pochodzenia arabskiego, a z drugiej z nieuznającymi go ultraortodoksyjnymi rodakami. Rozwiązania nie widać. Izrael traci też poparcie społeczności międzynarodowej. Przez lata miał status pokrzywdzonego, a dodatkowo był ostoją demokracji w regionie. Teraz pokrzywdzonymi są Palestyńczycy, a żydowski charakter państwa jest solą w oku już nie tylko arabskim.

Izrael ma potężną armię, ale dobrze wie, że tych problemów nie da się rozwiązać przy pomocy karabinów, czołgów i samolotów. Trudno powiedzieć, czy to spiętrzenie problemów jakoś się jeszcze rozładuje, czy też doprowadzi do przegrupowania politycznego, zamieszek, wojen. Czasami wydaje się, że dawniej było lepiej. Przynajmniej niektóre zatargi można było rozwiązać siłą. Kiepskie to rozwiązanie, ale może lepsze od jątrzących i ciągnących się latami krwawych, nierozwiązywalnych konfliktów.

A może nadejdzie wreszcie ten moment, gdy Izrael zdobędzie się na narodowe nawrócenie, gdy porzuci własne pomysły i rozwiązania i całkowicie zda się na Pana. Co to miałoby praktycznie oznaczać, też nie umiem powiedzieć. Dzisiaj wydaje się, że pozbawienie się ochrony armii i politycznych sojuszów oznaczałoby dla Izraela popełnienie natychmiastowego samobójstwa. Ufam jednak, że Bóg ma swój pomysł, jak zrealizować zapowiedzi proroków, skoro tyle z nich już się wypełniło. I modlę się, żeby ten czas Bożych rozwiązań jak najszybciej nastał.






25 czerwca 2013

Całkiem niedawno pisałem o coraz bogatszych bogaczach i biedniejących biedakach. Przytoczyłem liczbę milionerów, która, jak się okazuje, już jest nieaktualna. W 2012 roku, mimo kryzysu, na świecie przybyło milion milionerów. Ich liczba wzrosła o 10 proc. i wynosi obecnie 12 milionów. Dysponują oni łącznym majątkiem 46 tysięcy miliardów dolarów. Przy czym nie jest to całkowity stan ich posiadania. Chodzi tylko o tzw. aktywa płynne, czyli pieniądze, które które są w stanie wyciągnąć z „kieszeni”.

Prawie wszyscy nowi milionerzy dorobili się swoich majątków na rynku finansowym. Część swych milionów wyciągnęli więc z kieszeni innych graczy giełdowych. Jednak w ubiegłym roku wpompowano na rynek finansowy ogromne ilości pieniędzy prosto z banków centralnych, z czego około połowy wylądowało na kontach najbogatszych inwestorów. Złożymy się na to wszyscy, bo pieniądze te w znacznej mierze napędzają inflację, a ponadto będziemy je spłacać w wyższych podatkach.

Wolę co prawda być wyzyskiwany w cywilizowany sposób niż godnie głodować lub być niewolnikiem totalitaryzmów. Jednak miliardy ludzi w biednych krajach wyzyskiwane są w nieludzki sposób, a ich rzeczywista bieda częściowo finansuje naszą „biedę cywilizowaną”. Chwała niech będzie Bogu za to, że niesprawiedliwość ma swój kres. Obyśmy się tylko do niej nie przyczyniali.

Gazeta Wyborcza, Milion nowych milionerów






17 czerwca 2013

Światowa Rada Kościołów na niedawnym posiedzeniu w Libanie „popisała się” kolejnym świetnym werdyktem w sprawie Izraela: „Palestyna jest nadal jednym z głównych problemów regionu … Uporczywe kontynuowanie, po 65 latach, wywłaszczania narodu palestyńskiego jak i chrześcijan oraz muzłumanów – za sprawą okupacji izraelskiej … stanowi podstawową przyczynę niepokojów w tym regionie. … Jerozolima jest dzisiaj okupowanym miastem z rządem, który prowadzi politykę dyskryminacji skierowaną przeciwko chrześcijanom i muzułmanom.” Światowa Rada Kościołów wzięła też pod lupę chrześcijan, którzy wspierają Izrael: „Chrześcijanie, którzy wyznają tzw 'chrześcijański syjonizm', przekręcają wykładnię Słowa Bożego oraz historycznego związku Palestyńczyków – chrześcijan i muzułmanów – z Ziemią Świętą. Umożliwiają oni lobby syjonistycznemu manipulowanie opinią publiczną i szkodzą stosunkom wewnątrzchrześcijańskim”.

Światowa Rada Kościołów reprezentuje ponad 500 mln chrześcijan 354 wspólnot kościelnych, głównie protestanckich i kościołów wschodnich, ze 150 krajów świata. W Polsce do Rady Ekumenicznej należą: Kościół Chrześcijan Baptystów w RP (od 1946 roku), Kościół Ewangelicko-Augsburski w RP (od 1942 roku), Kościół Ewangelicko-Metodystyczny w RP (od 1942 roku), Kościół Ewangelicko-Reformowany w RP (od 1942 roku), Kościół Starokatolicki Mariawitów w RP (od 1942 roku), Kościół Polskokatolicki w RP (od 1951 roku), Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny.






10 czerwca 2013

Kiedy dwa lata temu zaczynałem prowadzić swój notatnik z obserwacjami zjawisk polityczno-społecznych z perspektywy człowieka wierzącego pomyślałem sobie, że nie będę zajmował się tematami „dyżurnymi” (w polityce często zastępczymi) typu: eutanazja, aborcja czy homoseksualizm. A jednak...

W ubiegłym tygodniu niemiecki trybunał konstytucyjny nakazał zrównanie statusu związków partnerskich i małżeństw w zakresie możliwości wspólnego opodatkowania. Oznacza to, że przywilej, z którego dotychczas mogły korzystać wyłącznie małżeństwa, zostanie rozciągnięty również na pary homoseksualne. Wywołało to oczywiście stosowne oburzenie w środowiskach konserwatywnych, również wśród znajomych mi chrześcijan. Przy tej okazji postanowiłem zająć się krótko tą sprawą.

W Niemczech doliczono się około 30 tys. zarejestrowanych związków partnerskich. Oczywiście podobnie jak inni konserwatywni chrześcijanie uważam, że praktykowany homoseksualizm (ale nie skłonność homoseksualna) jest grzechem. Z drugiej jednak strony w Niemczech około 36 milionów ludzi żyje w związkach małżeńskich, co oznacza ok. 18 mln par. Związki partnerskie stanowią zatem ok. 0,16 procenta wszystkich związków. Inaczej mówiąc – na 600 par małżeńskich przypada jeden związek partnerski.

Z drugiej strony: około 40 procent nowo zawieranych związków się rozpadnie, co również dla chrześcijan jest grzechem, biorąc po uwagę nauczanie Jezusa i Pawła (Mar. 10:9; 1 Kor. 7:10-11). Jedna szósta nowo zawieranych związków nie jest pierwszym związkiem dla przynajmniej jednego z partnerów. Oznacza to, że w większości przypadków mamy w tej liczbie do czynienia ze związkiem cudzołożnym, a cudzołóstwo również jest ciężkim grzechem. Owa jedna szósta, to w Niemczech ok. 3 mln par. Przypomnijmy związków partnerskich jest 30 tys. To znaczy, że na jedną parę homoseksualną przypada 100 par cudzołożnych. Oczywiście zakładając, że pozostałe 15 milionów par są sobie wierne. Nie chciało mi się już szukać danych na temat innej przestępczości w rodzinach. Ale z pewnością wśród owych 18 mln par zdarzają się gwałty, morderstwa, znęcanie się fizyczne i psychiczne, kradzieże, oszustwa, zdrady itp. To wszystko są również grzechy i par z takimi problemami z pewnością jest więcej niż 30 tys. Zapewne znów naliczylibyśmy jakieś miliony. Oprócz tego około połowy z owych 18 mln związków nie ma dzieci, co może samo z siebie nie jest grzechem, ale też nie jest pozytywnym zjawiskiem.

Po co przytaczam te wszystkie dane. Chodzi mi o to, żeby pokazać, w jaki sposób nasza uwaga odwracana jest czasami od rzeczywistych problemów w rodzinie. Niektórzy politycy, społecznicy, dziennikarze zamiast zajmować się problemami biedy w rodzinach wielodzietnych, niestałości związków małżeńskich, braku potomstwa, rozwodzą się nad problemem, który dotyczy 0,16 procenta związków. Uważam, że szkoda na to czasu. Grzech jest grzechem. Wszyscy popełniamy grzechy i trzeba z tym walczyć, zwłaszcza u siebie, ale mimo wszystko warto obserwować problemy społeczne w ich właściwych proporcjach.



W jaki sposób udało wam się spędzić razem 65 lat???
Wywodzimy się z czasów, gdy naprawiało się to, co się zepsuło, a nie wyrzucało.





4 czerwca 2013

W Izraelu woda potanieje o 5 procent! Rozwiązanie wodnego problemu stało się możliwe dzięki stacjom odsalania wody. Największa instalacja w świecie wykorzystująca metodę odwróconej osmozy działa w Hadera. Wojny o Jordan już nie będzie. Nadwyżki z Hadery wypuszcza się do jedynej rzeki Izraela, by uzupełnić braki spowodowane nadmiernym zużyciem i odcinaniem źródeł przez Syryjczyków. Być może uda się dzięki temu przywrócić poziom wody w jeziorze Genezaret oraz w Morzu Martwym. Czy w ten sposób spełnią się proroctwa o zdrojach żywych wód (Ezech. 47, Zach. 14:8)?

Jest jednak pewna wątpliwość etyczno-prorocza związana z „rozwiązaniem problemu wody w Izraelu”. Gdy Bóg wyprowadzał Izraelitów z Egiptu, zapowiedział im, że idą do ziemi, która nie potrzebuje nawadniania, bo będzie tam padał deszcz. Jeśli jednak odstąpiliby od Boga i zaczęli służyć obcym bóstwom, niebiosa miały się zamknąć (5 Mojż. 11:10-17). Czy w obecnej sytuacji Izrael uniezależnił się w sprawie wody od Boga? Czy nie będziemy już z napięciem śledzić komunikatów o stanie wody w jeziorze Genezaret? Przecież słonej wody w morzu nigdy nie zabraknie. Może nawet i energii na jej odsalanie, skoro odkryto ogromne podmorskie złoża gazu.

Na szczęście problemy Izraela nie kończą się na wodzie. Dbają o to bardzo pilnie wszyscy sąsiedzi i nawet niektóre grupy obywateli. Czy poczucie siły militarnej połączone z wrażeniem, jakoby rozwiązany został problem wodny i energetyczny, może doprowadzić do wzrostu złudnego poczucia bezpieczeństwa? Mam nadzieję, że nie, że nawet za odsalaną wodę Izraelici będą dziękować Bogu, bo ona również jest Jego darem, a już na pewno darem Bożym są umiejętności ludzi, którzy potrafią budować tak wspaniałe instalacje. Czy jemy, czy PIJEMY, wszystko ku chwale Bożej czyńmy.






27 maja 2013

Oglądam filmy, ale nie bardzo się znam na kinie. Zauważam tylko, jak zwiększa się rozwarcie między moim wyczuciem estetycznym i etycznym, a rozwojem współczesnej kultury. To zapewne jeden z objawów starzenia się. Zastygam powoli w swoich przestarzałych zapewne wyobrażeniach o tym, co dobre i piękne. A ludzkie gusty rozwijają się przecież dalej...

Nie zainteresowałem się jeszcze filmami, które były pokazywane na tegorocznym festiwalu filmowym w Cannes. Wyczytałem tylko z tytułów, że wygrał film o kobiecie z niebieskimi włosami i homoseksualnymi upodobaniami. Nagrodę jury „Un Certain Regard” otrzymał antyizraelski film, choć podobno w tym roku w Cannes miało nie być polityki. Czytałem też, że w innych filmach również dominował seks, przemoc i dewiacja. Zapewne powstaje też wiele innych filmów, pięknych po mojemu. Nie muszę przecież oglądać tych, które podobają się kinowej elicie. Mimo wszystko jednak coś mnie w tym rozwoju niepokoi.

Być może to tylko moja własna powoli zmniejszająca się chęć do nadążania. A dotyczy to nie tylko kina.






20 maja 2013

Powoli wracam do rzeczywistości. W zasadzie w ogóle jeszcze nie wróciłem. Za to wróciłem dzisiaj z trzydniowego spotkania wierzących. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z pewnym rozentuzjazmowanym uczestnikiem, który zachwycał się wspaniałą strukturą Ciała Chrystusowego. Wskazywał na swoje ręce, które tak doskonale do siebie pasują i nie szczypią się wzajemnie. Potem z dumą rozglądał się po sali, uznając zapewne, że tak właśnie działają więzi tego zgromadzenia.

A ja byłem akurat po trudnej rozmowie z jednym „członkiem” ciała, który stwierdził, że niczego już nie oczekuje od tej społeczności. Mimo to od dziesięciu lat prawie regularnie w niej uczestniczy. Prawdę mówiąc nie wiem po co, skoro niczego się nie spodziewa i nie ma żadnej nadziei, a swym przybyciem często tylko wywołuje cierpienie...

I gdy tylko to pomyślałem, natychmiast mnie olśniło: „Gdy jeden członek cierpi...”. Jak komuś dysk wyskoczy, to całe ciało cierpi, bo jedna mała kostka znalazła się nie na swoim miejscu. I właśnie ten ból świadczy o jedności ciała, a nie to, że ręka pasuje do ręki i że nie szczypie nogi. Tyle tylko, że bolesnych miejsc w tym akurat ciele jest kilka, niektóre organy całkiem nie działają. Wracam więc obciążony bólem i słabością ciała, i tego własnego, i tego Chrystusowego. Ale może taki właśnie jest sens jedności Kościoła?






29 kwietna 2013, 34. Omer

W zasadzie trwam jeszcze w poście informacyjnym. Nie zaglądam nawet do gazet internetowych (z wyjątkiem ePatmosu oczywiście, na który wszystkich serdecznie zapraszam). Ale w swojej „zamrażarce” odkryłem zdjęcie, które mnie ponownie ubawiło i postanowiłem wykorzystać tę chwilę oddechu na to, by je opublikować.

Skromność w ubiorze, zwłaszcza kobiet, to stały temat różnych pruderyjnych środowisk. W jednym z nich się wychowałem, więc zagadnienie bliskie jest memu ciału, jak ta przysłowiowa koszula. Dlatego z podziwem obserwuję determinację i konsekwencję niektórych redakcji, by niewiasty przyodziać w „skromność” nawet kosztem prawdy i przy użyciu Photoshopa.

Prawdę mówiąc, sam się zastanawiam, która wersja bardziej mi się podoba... chyba jednak ta po prawej.



Uroczystość wręczenia Oskarów w rzeczywistości i w prasie irańskiej.





1 kwietna 2013, ostatni dzień Przaśników

Powoli dobiega końca cudowny świąteczny okres. Na szczęście pożegnanie ze świętami jest tym razem tylko częściowe i tylko na kilka tygodni. W drugi dzień Przaśników, w tym roku w środę 27 marca zaczęliśmy liczyć siedem tygodni od snopa do chleba. Dzisiaj dzień szósty. Wielki finał 15 maja – 50 dzień, prawdziwa wolność synów Bożych!

Miłe jest świętowanie i nie zawsze przyjemne powroty do codzienności. Mimo to lubimy święta. Uroczystości, wzniosłe emocjonalne gesty, gościnność, ucztowanie. A potem trzeba zabrać czystość przaśnika do codzienności życia. Wyrośnięty, pulchny chleb smakuje równie dobrze. Jeśli będzie dzielony z bliźnimi na oczyszczonym stole serca bez kwasu, to święto spełniło swoją rolę.

Na te pięćdziesiąt dni przygotowania do spotkania z Bogiem na Synaju przykazań i na Syjonie mocy ducha świętego wyłączam telewizor. Już od siedmiu dni wyciszyłem w sobie ten gwar doniesień, podstępów, sporów, wojen, zamachów – nierozwiązywalnych problemów tego świata. Nie chcę się izolować. Chcę współczuć. Ale raz do roku muszę odpocząć. Próbuję przyjrzeć się rzeczywistości za oknem i tej, która wyziera z kątów mojego własnego domu. W ciszy udaje mi się to lepiej.

Dlatego żegnam się z czytelnikami tej rubryki do 13 maja. Za oknem świeci już jasne, wiosenne słońce...






18 marca 2013

W miniony czwartek przysłuchiwałem się na żywo pierwszej homilii J. M Bergoglio w roli papieża Franciszka. Był to komentarz do słów Jezusa nadającego Szymonowi imię Piotra i słów z jego listu o żywych kamieniach budujących się w świątynię. Muszę przyznać, że krótkie improwizowane kazanie zaimponowało mi prostotą a jednocześnie głębią i mądrością wniosków. Brak było jakichkolwiek odwołań do sukcesji apostolskiej, które podpowiadałby może katolicka interpretacja. Za to usłyszałem o konieczności działania i zmian, podążania za Jezusem, a nade wszystko o konieczności noszenia krzyża. Szczególne wrażenie wywarły słowa, wypowiedziane przed 114 kardynałami: „W Ewangelii Piotr, który wyznał Chrystusa słowami: Ty jesteś Chrystus, powiedział jednak: Idę za Tobą, ale bez krzyża. Ale jeśli idziemy bez krzyża, jeśli budujemy bez krzyża, nie mamy nic wspólnego z uczniami Chrystusa. Tak, możemy być kardynałami, biskupami, kapłanami, ale nie mamy wtedy nic wspólnego z Chrystusem, nie jesteśmy jego uczniami.”

Po wygłoszeniu kazania Franciszek zasiadł na swym tronie w kaplicy sykstyńskiej i rozpoczęła się dalsza liturgia. Ciąg poważnych błędów teologicznych i nieporozumień. Papież, który chciałby, aby kościół stał się ubogi i dla ubogich, obejmuje swój urząd wśród marmurów, złoceń i malowideł powstałych częściowo za pieniądze wyłudzane od ubogich, którym obiecywało się wybawienie ich dusz z czyśćca. W drugim dniu swojego pontyfikatu udaje się do maryjnego przybytku, by powierzyć tej boginii swój kościół. Trudno połączyć te elementy w jedną całość. Być może jedynym dobrym słowem ją opisującym byłoby „zamieszanie”, czyli po hebrajsku „babilon”.

Myślę o Jezusie w Jego jednej szacie i bez dachu nad głową, o Jego apostołach, całkowicie oddanych trosce o zbory bez jakiegokolwiek zabezpieczenia – bez zmiennego ubrania, sakiewki i torby. Pytam, gdzie jestem ja ze swoją wygodą życia i socjalnym zabezpieczeniem. A gdzie wyzłoceni purpuraci...






10 marca 2013

Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski dokonali pierwszego w historii zimowego wejścia na Broad Peak i... była to ostatnia góra, którą zdobyli. W tym życiu przynajmniej. Pierwszy i ostatni, początek i koniec – magiczne określenia, które pozwalają nam zbliżać się do granic plus i minus nieskończoności.

Oglądam zdjęcia z tych okolic, w których zaginęli polscy himalaiści, i wydaje mi się, że trochę rozumiem, dlaczego ryzykowali życiem, żeby coś takiego zobaczyć, przeżyć. Ciekawe czy kiedy się obudzą, powiedzą – owszem, warto było? Podobno po powrocie ze strefy śmierci (pow. 8000 m npm) wielu wspinaczy mówi sobie – nigdy więcej. Po jakimś czasie jednak prawie wszyscy wracają, aż pewnego razu nie zejdą, żeby móc wrócić.

Teoretycznie również mam „hobby”, dla którego powinienem być gotów wspinać się na najwyższe szczyty, znosić niedogodności, ponosić koszty, by na krótkie chwile znaleźć się czasami w „strefie śmierci”, może nawet razu pewnego z niej już nie wrócić. Piszę „teoretycznie”, bo to na razie postawa deklarowana i w zasadzie niesprawdzona. Być może Bóg nigdy nie doprowadzii mnie do granic mojej ofiarności w Jego służbie. Taka wiedza o sobie byłaby prawdopodobnie zbyt załamująca. Nie wszyscy są do tego stworzeni, by móc sięgać najwyższych szczytów, granic niemożliwości.

Przynajmniej jednak na moich małych pagórkach powinienem umieć wykazać się tymi cechami, które pomnożone przez współczynnik miernoty i litości doprowadziłyby mnie na K2 duchowego życia. Nie wiem tylko, jak wysokie są te moje pagórki.



K2 i Broad Peak, Karakorum, Pakistan





4 marca 2013

Szwajcarzy uchwalili wczoraj w referendum obywatelski projekt ograniczający dochody prezesów spółek. Dotychczas w wielu krajach funkcjonuje system samoobsługowy, dzięki któremu zarządy wyprowadzają spore części dochodów na swoje prywatne konta, całkiem legalnie. Szwajcarscy prezesi byli w czołówce światowej. Ludowa inicjatywa dobrała im się trochę do skóry. Do tak zdecydowanej wygranej (68%) przyczyniła się zapewne sprawa prezesa firmy farmaceutycznej Novartis, który otrzymał 60 mln Euro, żeby nie pracował dla konkurencji. Ogólnie uważa się, że menedżerzy znajdą sobie inną metodę powetowania tych strat, a jeśli nie, to część firm wyprowadzi się ze Szwajcarii, w której usadowiły się ze względu na niskie podatki i straty przewyższą zyski. Jak zawsze na wojnie biednych z bogatymi.

Jednocześnie obejrzałem szokujące wideo o rozkładzie bogactwa w USA. Polecam. Przytoczę tylko kilka liczb: Najbogatszy jeden procent społeczeństwa dysponuje 40 proc. całego bogactwa Amerykanów. Dolne 80 proc. dzieli się 7 procentami ogólnego stanu posiadania. Uboższa połowa społeczeństwa dysponuje 0,5 proc dochodu narodowego. Dysproporcja ta nasiliła się ogromnie w ostatnich dwudziestu, trzydziestu latach. W 1976 roku dochody najbogatszego procenta wynosiły 9 proc. całego dochodu narodowego, obecnie jest to 24 procent. Najlepiej opłacani zarabiają 380 razy więcej niż zwykli pracownicy. To znaczy, że prezes w ciągu godziny zarabia więcej niż robotnik w ciągu miesiąca. Nawet jeśli liczby te są jakoś przetworzone i zmanipulowane, to i tak są szokujące. Wołanie zapłaty żniwiarzy zatrzymanej przez bogaczy dotarło już z pewnością do uszu Pana Zastępów (Jak. 5:4).





25 lutego 2013

Kolejny tydzień trzyma mróz. Byłem trochę chory i mało wychodziłem z domu. Zimę obserwowałem przez okno. Szyba podwójna, próżniowa, czysta. Pamiętam jeszcze czasy dzieciństwa, gdy w zimie na naszych nieszczelnych oknach mróz malował przepiękne kwiaty. Nie wiem, czy obecne pokolenie dzieci zna jeszcze to zjawisko. Nieszczelność okna to była pewna niewygoda. Trzeba było szpary obtykać szmatami, kocami, potem pojawiły się uszczelki. Ale jednocześnie ta niedogodność stanowiła źródło niepowtarzalnego i nieosiągalnego inaczej piękna. Dzisiaj można sobie zamówić szybę z gotowymi lodowymi wzorami, ale nie da się w niej wychuchać dziurki na oko...

Wiele sfer naszego współczesnego życia tak właśnie się zmieniło. Chorzy znaleźli się w szpitalach, starzy w domach opieki, martwi w zakładach pogrzebowych. Dzieci są w żłobku, jedzenie w fabrykach i restauracjach. Ubranie pierze pralnia, sprząta fachowa usługa. Zniknęło z naszego życia tak wiele niedogodności. Ale wydaje się, jakby razem z nimi zniknęło też sporo piękna, trudnego piękna, ale niepowtarzalnego, chyba nieosiągalnego inaczej...

No chyba, że można sobie zamówić szybę z lodowym wzorem...






18 lutego 2013

W autobusie o 9:12 jest sporo starszych ludzi, bo od dziewiątej zaczyna obowiązywać taryfa ulgowa. Dzisiaj do stosunkowo pełnego autobusu wsiadł też młody chłopak (może ok. 17 lat), który całe 8 minut dość głośno rozmawiał przez telefon. Za mną stał elegancko ubrany człowiek z torbą na kółkach, „biznesmen”, który z słuchawką w uchu kulturalnym głosem ustalał jakąś strategię. W autobusie przeważnie czytam lub słucham, czasem nad czymś rozmyślam. Głośne rozmowy mi przeszkadzają, ale oczywiście nie odważyłbym się zwrócić komuś uwagę. Przy wysiadaniu młody, wysoki człowiek zawisł ze swoim telefonem nad głową starszej kobiety. Nie usłyszałem, co powiedziała, byłem kilka siedzeń dalej, ale wyraźnie usłyszałem odpowiedź młodzieńca: „g... mnie to obchodzi, zamknij gębę i wysiadaj”. Zamarłem. Wydawało mi się, że mi się to przyśniło, bo nikt, absolutnie nikt nie zareagował. Żadna głowa nie obróciła się w tę stronę. Być może naprawdę miałem jakiś omam słuchowy.

Wyczytałem w „Lapidariach” myśl powtórzoną przez Kapuścińskiego za jakimś innym autoren, że po czasach totalitarnych, w których wszystkiego nam zakazywano, nastała epoka skrajnego liberalizmu, w której zakazywanie stało się zakazane. Jednocześnie cywilizacja tolerancji wyczerpała możliwości swojej formuły, gdyż jednak nie jest skłonna tolerować nietolerancyjnych. Dzisiaj nie można w naszej kulturze prawie niczego i prawie nikomu zakazać. I nie o to chodzi. Dzisiaj jednak nie wolno już nawet wyrazić swojego odmiennego zdania, ba, w niektórych sytuacjach osoba opowiadająca się po stronie tradycyjnych, znanych wartości, naraża się na zarzut wyrażania sprzeciwu już przez sam tylko fakt wyartykułowania swego poglądu. Ma to zapewne jakieś uzasadnienie psychologiczne, ale zdaje mi się, że stoi to w jawnej sprzeczności z założeniami liberalizmu.

Patrzę na nasze chrześcijańskie zbory. Były czasy, gdy nie do pomyślenia było publiczne wyrażenie swego odmiennego zdania. Dzisiaj każdy mówi, co uważa i co mu się podoba. I tak jest dobrze. Mnie to nie przeszkadza, a może nawet mi się to podoba. Ale czasami oczekuje się ode mnie, bym nie tylko nie okazywał sprzeciwu, ale wręcz wyrażał radość z tego powodu, że ktoś coś w ogóle powiedział, choćby to była najgłupsza głupota. Wyrażenie zdania w obronie tradycyjnego poglądu odbierane jest od razu jako atak na wolność i postęp. Ludzie powtarzający rzeczy od dawna wiadome i oczywiste otrzymują etykietkę nudnych moralistów. Może to wszystko jest prawdą. I pewnie dlatego w autobusie o 9:12 dołączyłem do milczącej większości. A może mi się tylko zdawało, że ktoś coś powiedział...






11 lutego 2013

Papież abdykował, podał się do dymisji! Trudno uwierzyć w tę wiadomość z ostatniej chwili. To pierwszy taki przypadek od siedmiuset lat. Nie sposób dzisiaj, na gorąco w pełni ocenić znaczenie tej decyzji. Czy rzeczywiście oznacza ona tylko wyznanie braku sił ciała i ducha, czy może również stanowi ukryte wyznanie winy. Czy gwoździem do tej „trumny” była sprawa irlandzkich magdalenek i wielu innych żeńskich przytułków i klasztorów, w których kobiety wykorzystywane były jak niewolnice do pracy i nie tylko. W każdym razie za trudne okazało się zarządzanie tym największym kościelnym „przedsiębiorstwem” dla leciwego Josepha Ratzingera.

I tę zmianę rejestruję z boku jako obserwator. Instytucja papieska ma na swoim historycznym sumieniu bardzo wiele ciężkich grzechów. Ich wyznawanie zmieniało ostatnio jej wizerunek, ale Biblia nie opisuje naprawy odstępczego kościoła. Rzymska „bestia”, wychodząca z otchłani po długich wiekach zapomnienia, miała zniszczyć ujeżdżającą ją przez lata „wszetecznicę” (Obj. 17). Twarde słowa, ale nie moje – Jezusa i Jego proroka Jana. Moje ewentualnie jest tylko skojarzenie z faktami. Ale też nie do końca moje, bo już od tysiąca lat wielu ludzi cierpiących z powodu tej instytucji, tak ją właśnie kojarzyło – także Luther, którego poprzedni papież przepraszał i przywracał do łask. Jeśli jednak przesadziłem w tych skojarzeniach, to przepraszam.






4 lutego 2013

Zagęszcza się atmosfera wokół Izraela. Irański minister obrony ostrzega: „Izrael pożałuje powietrznego ataku na Syrię”. Turecki minister spraw zagranicznych zachęca Syrię do wrzucenia swojego kamyczka za izraelski płot. Prezydent Iranu zamierza odwiedzić Egipt; po raz pierwszy od 1979 r. czyli od czasu, gdy Egipt nawiązał stosunki z Izraelem. Palestyńczycy zmienili już napisy na swoich urzędach i wydrukowali znaczki z napisem „State od Palestine", również w języku hebrajskim.

Czy doprowadzi to w końcu do jeszcze jednego zbrojnego konfliktu Izraela z sąsiadami? Trudno dzisiaj powiedzieć. Wobec coraz większego zaangażowania Rosji w tym regionie oraz zmniejszającego się zainteresowania USA sprawami bliskowschodnimi taki scenariusz nie wydaje się nieprawdopodobny. Wojna to straszna rzecz, ale czasami jednak przynosi rozładowanie pewnych nierozwiązywalnych inaczej napięć politycznych.

Proroctwa zapowiadają co najmniej jeszcze jedną wojnę w Izraelu. Według opisów Ezech. 38, Zach. 14, czy Obj. 11 wojna ta będzie na początku wydawać się przegraną dla Izraela. Zakończy się jednak wylaniem ducha i ustanowieniem królestwa Bożego na ziemi. Oznacza to, że na terenie Izraela powstanie jakaś społeczność decydująca z upoważnienia Bożego o losach całego świata. Jakże nieprawdopodobnie brzmi to w dzisiejszych realiach. Łatwiej jest uwierzyć w królestwo Boże w zaświatach albo w to, że symbolem intencji Palestyńczyków jest nektarnik. Jednak biblijne proroctwa wiele już razy dowodziły, że nie nie mylą.



proj. Khaled Jarrar




28 stycznia 2013

Nie wiem, czy to wstyd, ale do zeszłego tygodnia nie słyszałem o Hannie Arendt, nie wiedziałem, kim była, ani że w ogóle istniała. O Martinie Heideggerze owszem słyszałem, ale tylko bardzo ogólnie. Mogę powiedzieć, że właściwie tylko tyle, żeby nazwisko filozofa nie wydawało mi się obce. Dwa tygodnie temu przeglądając repertuar kinowy w naszym mieście natknąłem się na tytuł „Hannah Arendt” i wtedy szybko rzuciłem okiem na tę postać. Ale nie wybrałem się do kina (niemiecki film „Hanna Arendt”, reż. Margarethe von Trotta, 2012 r.). Traf jednak chciał, choć może nie był to całkiem przypadek, że w miniony poniedziałek TVP1 nadało sztukę teatru telewizji „Rzecz o banalności miłości” (dramat izraelskiej autorki Savyon Liebrecht, reż. Feliks Falk, w rolach gł. A. Grochowska, T. Budzisz-Krzyżanowska, P. Adamczyk i A. Grabowski), której tematem był dokładnie ten sam związek Hanny Arendt z profesorem Heideggerem, który jest też tematem filmu.

Fascynująca historia. On słynny filozof, profesor skłonny kontynuować swoje wykłady także prywatnie, zwłaszcza w łóżku najzdolniejszych swoich studentek, ona młoda, wybitnie uzdolniona Żydówka zafascynowana umysłowością i sławą profesora. Rzecz dzieje się w dwudziestych latach w Niemczech. Gdy naziści dochodzą do władzy znajdują w „mędrcu” Heideggerze wiernego wyznawcę, który żeby otrzymać stanowisko rektora, wstępuje do NSDAP; releguje niektórych „niearyjskich” kolegów, ale też pomaga innym żydowskim uczonym i studentom wydostać się z nazistowskiego piekła. Oczywiście związek z Hanną, skrzętnie ukrywany przez żoną antysemitką, w tej sytuacji się rozpada. Ona cudem unika śmierci w obozie, by po wojnie zrobić wielką naukową karierę w USA, wykładając między innymi ciągle podziwianą przez nią filozofię Heideggera. On osądzony za współpracę z nazistami otrzymuje zakaz pracy akademickiej. Spotykają się jeszcze po wojnie, by wyjaśnić sobie niektóre swoje postawy w obliczu niepojętej katastrofy nazizmu.

To historia, która nie tylko trzyma w napięciu, ale także stawia wiele pytań, pozwala lepiej zrozumieć czasy totalitaryzmu. Całość dodatkowo świetnie skonstruowana i wstawiona przez Savyon Liebrecht we współczesny kontekst. Warto obejrzeć. Wśród pytań jedno wydaje się, chyba nie tylko dla mnie, najważniejsze – jak to możliwe, że mądry i świadomy filozof mógł poprzeć moralnego i intelektualnego karła totalitaryzmu. Oczywiście filozof potrafi to uzasadnić, zarówno w 1933 roku, jak i po wojnie, ale jego intelektualne wykręty skonfrontowane z prostymi postawami i uczuciami młodej żydowskiej studentki nie wydają się wiarygodne. Mimo to Heidegger nie wydaje się potworem ani prostakiem. Poparł nazizm w imię wydumanego, ale jednak, jak mu się wydawało, słusznego celu.

Pamiętam jeszcze trochę jak działał totalitarny reżim komunistyczny, jak zniewalał strachem i zwodził rzekomo słusznymi ideami i celami. Giętki umysł poddany takiej presji łatwo daje się zwieść, podczas gdy prosta emocjonalna reakcja lub wierne obstawanie przy naturalnych zasadach moralnych dają znacznie większą szansę na dokonania słusznych wyborów. Dobro nie ma prawa posługiwać się złem, bezprawiem, nienawiścią dla osiągnięcia swych nawet najsłuszniejszych celów. Jeśli trzymać się tej prostej zasady, to można co najwyżej pomylić wartości, jednak proste, banalne wydawałoby się odruchy miłości czy choćby współczucia bez trudu wskażą słuszną drogę wśród meandrów rozumowych argumentów. Taki jest dla mnie wniosek z historii niebanalnej miłości Hanny i Martina.





21 stycznia 2013

Francja przeprowadza kolejną interwencję wojskową w północnej Afryce. Jakiś czas temu prezydent Sarkozy zakładał Unię Śródziemnomorską z Mubarakiem i Kadaffim. Potem wspierał rebeliantów przeciwko dyktatorom. Teraz była armia kolonialna występuje w obronie swych sprzymierzeńców w Afryce. Trudno byłoby mieć coś przeciwko temu. Mieszkańcy Mali rzeczywiście się cieszą, bo nie chcą mieć na głowie fanatycznych szaleńców, którzy wysadzą kościoły i zabytki w powietrze, a kobiety zakwefią i zabronią im wychodzić z domów. Czarnej kultury afrykańskiej można nie lubić, ale lepiej nie próbować jej nawracać na ascetyczne tory pustynnej kultury. Ludzie wychowani w zielonym, kwitnącym kraju nie pasują do beduińskiego namiotu. W sumie trzeba by więc przyklasnąć Francuzom i tak też społeczność międzynarodowa robi, na pohybel islamistom.

Jest jednak w tym całym politycznym biznesie jakieś drugie dno. Pomijam już kopalnie uranu w Nigrze i Mauretanii. Ale jest we Francuskim myśleniu stara rzymska tęsknota za śródziemnomorskim światem. Miasta na południu Francji zakładali Fenicjanie i Grecy. Potem pojawili się tam Rzymianie, a ich słynne wojny z Galami budowały przecież nie tylko wrogość, ale przede wszystkim trudną więź tych dwóch wielkich śródziemnomorskich kultur. Potem Karol Młot powstrzymywał Arabów i ich islamską rewolucję. Również i to sąsiedztwo z konieczności miało swoje znaczenie dla myślenia nad Sekwaną i Loarą, wywołując poczucie bliskości krajów Afryki Północnej. W umyśle współczesnego Francuza tkwi ponadto dziedzictwo kolonialne i szalona wyprawa Napoleona do Egiptu i Ziemi Świętej. Symbolem tego myślenia jest egipski obelisk na placu „Zgody” i wspaniałe bliskowschodnie zabytki w Luwrze.

Gdy patrzę na cały ten rozwój współczesnej historii, której jednym małym przejawem jest interwencja w Mali, dostrzegam jeszcze jeden, biblijny kontekst. Północna Afryka była w czasach rzymskich integralną częścią śródziemnomorskiej kultury. Potem na długie stulecia rywalizacja islamsko-chrześcijańska rozcięła stary Rzym na dwie części wedle starych linii podziału na Wschód i Zachód. Zachód rozpadł się na rywalizujące z sobą państwa narodowe, które w naszych właśnie czasach zapragnęły powrotu do starych korzeni jedności. Pasuje do niej także północna Afryka. Wydaje się, że jest to dodatkowo naturalny kierunek zabezpieczenia politycznych i gospodarczych interesów Europy. Jednak takie odtworzenie jedności starożytnego rdzenia naszej kultury może wymagać pewnych kompromisów. Nietrudno się domyślić, kto będzie stanowił najpoważniejszą przeszkodę na drodze pojednania żywiołu islamskiego z chrześcijańskim i kto po raz kolejny stanie się „kozłem ofiarnym” składanym na pustynnym ołtarzu światowego „pokoju”.

Pismo Święte zapowiada, że w ostatecznych czasach z przepaści wyjdzie „zwierzę”, które rządziło światem za czasów Jezusa i Jego apostołów, ale potem na długie setki lat zeszło do podziemia. Gdy wyjdzie, będzie zwalczać dwóch Bożych świadków, dwa ludy wyrosłe wokół dwóch części Pisma Świętego (Obj. 11 i 17 rozdz.). Być może interwencja Francji w Mali świadczy o tym, że owo wyjście „zwierza” z przepaści jest już całkiem nieodległe.





14 stycznia 2013

W naszej konsumpcyjnej kulturze wszystko powinno dać się kupić. Również dziecko stało się towarem, którym można handlować. Można też sprzedać i kupić komórkę jajową do sztucznego zapłodnienia. To, co oficjalnie zabronione w większości krajów, jest legalne w Hiszpanii. Barcelona. Zdrowa, ładna i zdolna dziewczyna może zostać dawczynią jajeczek, które następnie będą sztucznie zapłodnione i wszczepione innym kobietom. Według hiszpańskiego prawa matką jest ta z nich, która urodzi dziecko.

Dawczyni dostaje 900 Euro i nie wie, co dalej dzieje się z jej gametą. Stymulacja hormonalna, zabieg pod narkozą, możliwość powikłań – dla młodej, wykształconej, ale bezrobotnej kobiety, potrzebującej pieniędzy na opłacenie kursu językowego, jest to ryzyko warte swojej ceny. Inna dziewczyna, studentka, robi to z przekonania, nie tylko dla pieniędzy. Cieszy się, że dzięki niej inna kobieta będzie miała dziecko. Ona sama, kiedy ustabilizuje się jej sytuacja życiowa, też będzie chciała mieć dziecko. Bezpłodna kobieta płaci około 10 tys. Euro – porównuje się jej kolor włosów, oczu, wzrost, budowę ciała, itp. z cechami genetycznymi dawczyni i po zabiegu ma 60 proc. szans, że zostanie matką. Kobieta w zaawansowanej ciąży nosząca w sobie obcy, sztucznie zapłodniony embrion mówi, że to jest jej dziecko, że jest wiele dzieci niepodobnych do swoich rodziców. Na pewno będzie je kochać.

Ten interesujący materiał został pokazany na kanale ZDF w programie „Auslandjournal” 9 stycznia 2012 pod tytułem „Między etyką a dochodem”. Autorzy krótkiego reportażu dyskretnie stawiają widzowi wiele etycznych pytań, wskazują na zagrożenia, potrzebę szerszej regulacji. W tle całej sprawy – dziecko, mały człowiek, który stanie się kiedyś duży. W tym życiu nie dowie się, kim jest jego genetyczna matka. Może nie będzie to miało dla niego żadnego znaczenia. Na pewno będzie kochał matkę, która go nosiła pod sercem, karmiła piersią i wychowała.

Próbuję sobie wyobrazić samego siebie w takiej sytuacji. Embrion wyrzucony na śmietnik nie postawi nikomu żadnego pytania, przynajmniej na razie. Ale człowiek, który kiedyś będzie żył ze świadomością, że ma dwie matki? Jedna pozostanie mu nieznana. Na razie, bo będzie przecież zmartwychwstanie. Wszystkiego się dowie. To, co było szeptane w najciemniejszych komorach, zostanie ogłoszone na dachach. Tego w Barcelonie nie bierze się pod uwagę. Na razie. Trudne to. Nie umiem postawić się w takiej sytuacji. Odnoszę tylko wrażenie, że dziecko stało się w tym wypadku dobrem konsumpcyjnym, towarem. Jego nikt nie zapytał o zdanie.

Na podstawie: http://www.zdf.de/auslandsjournal/Zwischen-Ethik-und-Einkommen-26061082.html





7 stycznia 2013

Julian Tuwim o konserwatyście: Człowiek, któremu się zdaje, że nic nigdy nie zostało zrobione po raz pierwszy.

Niedawno znów odżyła we mnie potrzeba uświadomienia sobie, jak wąska jest grań, którą wiedzie jedna jedyna słuszna droga między przepaściami nurtu postępowego i konserwatywnego. Są to skrajności, które same z siebie bardzo ściągają w dół. A przecież jeszcze, jak to na grani bywa, wiatry historii spychają nas to w jedną, to w drugą stronę.

Jak poznać, że schodzimy z grani? Pewnego cadyka zapytano, jak radzi sobie z godzeniem dwóch przeciwnych sobie rzeczywistości – duchowej i cielesnej. Odpowiedział, że tak jak linoskoczek. Gdy ściąga go na jedną stronę, to on przechyla się w drugą.

Gdy czasami zdarzają mi się napady fundamentalizmu, staram się szukać dobra i wartości w postępowej przeciwwadze. Pamiętam, że jak byłem młody, to bardziej chciało mi się niektóre rzeczy zmieniać. Gdy się zestarzałem, wolałbym, żeby już było po staremu. Dlatego czuję, że teraz bardziej niż kiedyś muszę szukać w sobie i wokół siebie postępowych wartości, które dociążą moją lewą stronę, żebym nie zboczył zbytnio na prawo.





31 grudnia 2012

Przeprowadzony w 2011 roku spis powszechny w Anglii i Walii ujawnił to, co wszyscy wiemy od dawna, że chrześcijaństwo w Europie znajduje się w odwrocie. W porównaniu do roku 2001 liczba mieszkańców Anglii i Walii wzrosła o 3,7 mln, a w tym samym czasie ubyło tam 4 mln chrześcijan. Wyznawcy Jezusa ciągle stanowią jeszcze na wyspach większość (59 proc., po odliczeniu dzieci 53 proc.), ale stracą ją prawdopodobnie jeszcze w tej dekadzie na rzecz drugiej największej religii (obecnie 25 proc., blisko dwukrotny wzrost z 7,7 do obecnych 14,1 mln), którą jest... brak religii. W 130-tysięcznym Norwich, najmniej religijnym mieście Anglii, są dwie katedry i najwięcej średniowiecznych kościołów po tej stronie Alp w Europie, bo aż 32. Mimo to w ostatnim spisie 42,5 proc. mieszkańców Norwich przyznało się, że nie ma związku z żadną religią.

Znacznie gorzej wyglądają oczywiście statystyki uczęszczania na nabożeństwa. Regularnie (to znaczy co najmniej raz w miesiącu) w nabożeństwach uczestniczy ok 15 proc. Brytyjczyków. Biorąc jednak pod uwagę obecność w kościołach w niedzielę, z danych wynika, że nie przekracza ona 10 proc., a raczej zbliża się do granicy 5 proc. W Polsce dane te wyglądają na razie znacznie lepiej, ale biorąc pod uwagę ogólne tendencje wydaje się, że i w tym zakresie mamy szansę szybko dogonić „starą” Europę.

Co oznacza upadek chrześcijaństwa w Europie? Dla religioznawcy to kolejny z wielu zwrotów socjologicznych w historii społeczności ludzkich. A dla wierzącego chrześcijanina? Paradoksalnie, zmniejszanie się liczby chrześcijan może prowadzić do „poprawy jakości” chrześcijaństwa, bo pozostają ludzie prawdziwie zaangażowani. Ważniejsze jednak wydaje się to, że najprawdopodobniej zbliża się zaplanowany przez Boga wielki przełom religijny, podobny do tego, jaki dokonał się na początku naszej ery. Kończy się idea Chrystusowej konieczności ponoszenia ofiar dla wyznawanej wiary. Być może niedługo rozpocznie się nowa era radosnego służenia Bogu bez konieczności ponoszenia cierpień. Czy już dzisiaj należałoby zacząć głosić tę nową religię? Czy miałaby ona większe szanse powodzenia? Trudno dzisiaj powiedzieć. Czas niedługo pokaże.







24 grudnia 2012

„Cały świat jest sceną” (All the world's a stage) – stwierdza melancholiczny Jaques, bohater Szekspirowskiego dramatu „As You Like It”. Zdanie to z pewnością szczególnie wiarygodnie brzmiało w zmanierowanym światku paryskiej arystokracji. Ale wydaje się, że równie aktualne jest dzisiaj. Przyklejone maski, zgodne z „dress code” ubrania, stylizowany ruch, dekoracje naszych domów i miejsc pracy – zmieniają się tylko mody, ale nie zasada.

Zdanie o scenicznym świecie powtarzał ostatnio często Joe Wright, twórca najnowszej ekranizacji „Anny Kareniny”. To niezwykły film. Wystylizowany ruch (fantastyczna scena balu u Szczerbackich!) kunsztownie zsynchronizowany ze znakomitą muzyką Dario Marianelli'ego, zmieniające się dekoracje tworzące co raz to piękniejsze obrazy i teatr jako miejsce akcji, którego różne poziomy i sceny tworzą kulisę dla wielowątkowej opowieści Tołstoja.

Reżyser niczego nie pomija i niczego nie ocenia. Pozostawia (podobno, bo sam książki nie czytałem) postacie tak samo etycznie skomplikowane, jak naszkicował je powieściopisarz. Jeśli Konstanty Dmitricz Lewin miałby być jedynym bohaterem pozytywnym, to jest człowiekiem smutnym, jakby skrzywdzonym przez życie, umieszczonym na białej pustyni rosyjskiej wsi zroszonej cierpieniem i potem ciężkiej pracy. Ani widza, ani podobno czytelnika nie przekonuje taka wizja konstruktywnego szczęścia.

Więcej nie piszę, bo to film, który warto samemu zobaczyć i najlepiej w kinie ze względu na piękne obrazy i ciekawy dźwięk. Powiem tylko, że autorzy postawili mi wiele pytań, które będą mnie przez jakiś czas nurtować: Jaka jest właściwa proporcja między surowymi, intelektualnymi zasadami moralnego życia, a niepohamowanym strumieniem emocji, które raz za czas sprowadzają nas na manowce, ale przecież to właśnie ich „migotanie” dostarcza nam tak wiele radości, a może nawet nadaje sens naszemu ludzkiemu, cielesnemu istnieniu?

Jeśli macie trochę czasu, to przeżyjcie z Tołstojem i Wrightem tę niezwykłą, zmysłową opowieść o skomplikowanych kulisach teatru naszego ludzkiego życia.





17 grudnia 2012

„Gdy rozpoczęła się piątkowa strzelanina, 27-letnia Vicki Soto stanęła między zamachowcem a swoimi uczniami z pierwszej klasy. Wszystkie kule zamachowca przyjęła na siebie”.

„Sprawca masakry w Newtown zastrzelił się, gdy przybyła policja.”

Niedzielne rozważanie w zborze: „Ktoby cię uderzył w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi”...

Trudno powiązać te trzy zdania w jedną całość. Pierwsze pasuje do trzeciego. Gdyby nie drugie, strzelanina trwałaby dalej i zginęłaby może kolejna dwudziestka dzieci. Ofiarna postawa proponowana i demonstrowana przez Jezusa odniesie ostateczny sukces, ale w obecnym świecie nie gwarantuje powodzenia, raczej cierpienie w zderzeniu z niegodziwością i opętaniem. Mimo to trzeba ją pochwalać i praktykować





11 grudnia 2012

Pewna gazeta zamieściła niedawno artykuł pod ekscytującym tytułem „Gangster, który zabił człowieka, teraz głosi Słowo Boże”. Zerknąłem z ciekawości. Niby poruszająca historia. Jednak dopiero na końcu kwiatek przy tym kożuszku: „Jest wielu dobrych muzułmanów, buddystów czy nawet ateistów, lepszych niż ja, którzy i tak idą do piekła. Dobrymi ludźmi piekło jest wybrukowane.” I oczywiście cała kolekcja komentarzy, które zwracają uwagę przede wszystkim na to ostanie zdanie. Facit: Chrześcijanie to fundamentaliści, od których lepiej trzymać się z daleka. Skoro tylko dla 500 mln charyzmatyków mają miejsce w niebie, a pozostałe 6,5 mld wysyłają do piekła.

Smutny to obraz chrześcijaństwa i nic dziwnego, że słysząc taką ewangelię ludzie wolą pozostać dobrymi ateistami. Na szczęście nie jest to obraz tego, co mówią na ten temat Bóg i Jezus. Oni mają trochę szersze serce od pastora-gangstera.



Ilustracja z katolickiego serwisu pomocy w żałobie (!)




3 grudnia 2012

Być może ktoś mi zarzuci, że w moich obserwacjach zbyt dużo jest znaków zapytania i słów w trybie warunkowym. Możliwe. Za skomplikowana jest dla mnie dzisiejsza rzeczywistość. Pewnie dawniej też nie było prościej. Są jednak sytuacje, w których wiem jak myśleć, bo Biblia daje jasny klucz.

Całym sercem jestem w tych dniach z Izraelitami, którym Bóg – i tylko im – udzielił praw do dziedzicznego zamieszkiwania ziemi od Hermonu po Beer Szewę i od Morza Śródziemnego aż po dolinę Jordanu. Przez dolinę Jordanu rozumiem również wschodni brzeg tej rzeki, gdyż te ziemie przydzielone Rubenitom, Gadytom i Manasesytom były integralną częścią ziemi obiecanej Izraelitom przez Boga.

Rozumiem prawa Arabów mieszkających na tych izraelskich terytoriach do wolności, równego traktowania, edukacji we własnym języku, nawet możliwości praktykowania własnej religii i obyczajowości, ale muszą zadowolić się prawami gości. Brzmi to twardo, bo przecież tam się urodzili. Ale moje dzieci też się urodziły w obcym kraju. Jeśli będą chciały w nim czuć się pełnoprawnymi obywatelami, będą musiały mówić w języku tego kraju, akceptować jego prawodawstwo i działać w ramach ustanowionego tutaj porządku. Tego samego życzę braciom Arabom,

Jakkolwiek by to śmiesznie nie brzmiało, chciałbym przestrzec rządy europejskie, które wycofują swoich abasadorów z Izraela na znak protestu przeciwko decyzji o dalszych budowach izraelskich na spornych terenach. Izraelici są prawnymi właścicielami 30 procent ziemi na owych terytoriach. Dlaczego prawny właściciel nie miałby mieć prawa na swojej ziemi budować domów? Czy Anglik, który kupi działkę w Izraelu, powinien też otrzymać zakaz zbudowania na niej domu?

Bracia Arabi! Macie ziemi dostatek od Nilu do Eufratu, tyle dał Wam Bóg. Wzięliście jeszcze całą Afrykę północną. Wzielibyście też i Europę, gdyby Was kiedyś Francuzi nie powstrzymali. Dajcie spokój, nie wyciągajcie ręki po ziemię obiecaną Izaakowi.

Bracia Izraelici! Traktujcie gości i przechodniów na swojej ziemi tak, jak Wam Bóg przykazał. Otaczajcie ich opieką i traktujcie tak samo, jak swoich, a będziecie mieli błogosławieństwo. Przestrzegajcie Bożego Prawa, uwielbijcie Boga, a przedłużycie dni w ziemi, którą Wam dał Bóg.





26 listopada 2012

Stare przysłowie mówi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Bardzo trudno jest się wczuć w czyjąś sytuację, wejść w cudzą skórę. Trochę pomagają w tym wymowne obrazy, filmy, prezentacje, wywiady. Przez chwilę jesteśmy poruszeni, ale po chwili wracamy do wygodnego łóżka, rano siadamy do śniadania, idziemy do pracy, w której albo wyzyskujemy, albo jesteśmy wyzyskiwani, ale mimo wszystko w cywilizowany sposób.

Przeglądam portale informacyjne gazet polskich, niemieckich i izraelskich. Czasami zaglądam też na informatory amerykańskie czy brytyjskie. Zdarza mi się rozmawiać o bieżących problemach z przyjaciółmi z Francji. Jak bardzo różne są to perspektywy nie trzeba nikomu tłumaczyć. Ale ostatnio rzuciło mi się w oczy jeszcze jedno – jak szybko znikają tematy, gdy problemy obserwuje się z oddali. Rodzina wychowująca upośledzone dziecko ma czasami swoje pięć minut uwagi szerokiej, medialnej społeczności, a potem znów zostaje sama z problemem. Inni powrócą do swojego „zdrowego” życia z innymi problemami.

Temat wojny domowej w Syrii szybko zniknął z naszych mediów, gdy tylko pojawił się konflikt w Gazie, a teraz protesty w Kairze. Jasne, media mają ograniczoną liczbę korespondentów na danym terenie; nie są w stanie zająć się wszystkim. W swoich wywiadach Ryszard Kapuściński opowiadał, jak wygląda praca reporterów wielkich koncernów informacyjnych. Błyskawicznie pojawiają się z całymi wagonami sprzętu na miejscu aktualnego konfliktu, by po kilku dniach równie szybko zniknąć i przerzucić się na kolejny gorący temat. Wątek syryjski nie całkiem jednak zniknął z mediów Izraelskich. Też jasne, sąsiadowi nie jest obojętne, kto do kogo strzela za ścianą i w którą stronę lecą kule.

A ja, czy umiem przypomnieć sobie o rodzinie z chorym dzieckiem albo o wojnie, która się wcale nie skończyła dlatego, że jej już nie pokazują w telewizji, wtedy właśnie, gdy nastaje moda na inne tematy? Nie, nie umiem. Na komendę zaczynam debatować nad polskim antysemityzmem czy fiaskiem brukselskiego szczytu, gdyż takie tematy „podrzucają” mi media.

Przypomina mi to trochę zabawę, którą kiedyś urządziliśmy sobie z kolegą w towarzystwie młodych rodzin będących akurat na etapie wychowywania małych dzieci. Sami byliśmy jeszcze wtedy kawalerami. Podrzucaliśmy im więc przy stole tematy, a to wózków, a to odżywek, za chwilę znów o zabawkach. I oczywiście okazywało się, że towarzystwo jak na komendę natychmiast podejmowało każdy podrzucony temat.

Tamto była zabawa, towarzyski eksperyment. Ale moje uczucia dla cierpiących ludzi, moja modlitewna uwaga, to nie jest błahostka. Być może decydują one nie tylko o moim duchowym rozwoju, o ocenie, jaką wystawi mi kiedyś Boży sąd, ale w niektórych wypadkach być może moja uwaga, modlitwa czy pomoc mogła zadecydować o losie cierpiącego człowieka. Nie zadecydowała, bo telewizor i gazeta podrzuciły mi inny temat.

Nie mogę i nie chcę zrezygnować z możliwości bycia poinformowanym przez media, z drugiej jednak strony chciałbym nie dać im wodzić się za nos i samemu ustalać kryteria ważności tematów, pamiętać o tych, które są ważne, a przelatywać tylko nad tymi innymi. Nie udaje mi się to. I nie wiem, czy to dobrze, że przynajmniej o tym wiem, bo nie udaje mi się to już od lat. *





19 listopada 2012

Ze zdziwieniem, ale też i z dumą obserwuję reakcje światowych przywódców na działania Izraela w Gazie. „Izrael ma prawo do obrony swego terytorium przed ostrzałem z zewnątrz”. Sam tak uważam, ale nie spodziewałem się usłyszeć tego zdania tak wyraźnie powiedzianego przez przywódców ważnych światowych mocarstw w tych okolicznościach. Nie wiem tylko, co powiedzą jutro. A jeszcze inną sprawą jest, na ile słowa będą zgodne z czynami.

Słyszałem też wypowiedź b. izraelskiego ambasadora w Polsce, który był dumny z technologii, jaką posługuje się izraelska armia. Siedział spokojnie w kawiarni w Tel Avivie, gdyż chroniła go słynna już na świecie „żelazna kopuła”. A ja życzę mieszkańcom Tel Avivu, Jerozolimy, Ashkelonu, a także... Gazy, by chroniła ich Boża opieka. Ona nie wymaga skomplikowanych nakładów technicznych i finansowych, nikomu też nie wyrządza krzywdy, nie powoduje żadnych strat. Ale trzeba niestety uczciwie powiedzieć, że nie jest tania – ceną jest wiara, a także konieczność wyzbycia się pychy i egoizmu.





11 listopada 2012

Dziewięćdziesiąt cztery lata temu rozejmem w Compiegne zakończyła się I wojna światowa. Tego samego dnia Rada Regencyjna przekazała wojskową władzę J. Piłsudskiemu, co oficjalnie uważa się za odrodzenie państwa polskiego po 123 latach rozbiorów dokonanych przez Rosję, Prusy i Austrię.

Dzisiaj obchodzone jest w Polsce święto niepodległości. Jestem Polakiem, o czym świadczy moje urodzenie, mój paszport, język, kultura... Cieszę się, że Polska jest niepodległym, wolnym i coraz zamożniejszym krajem. Dumny jestem, gdy w kraju mojego zamieszkania przekazywane są dobre wieści z Polski. Bywają jednak takie chwile, gdy wstydzę się, że jestem Polakiem. Boję się, że dzień dzisiejszy, dzień niepodległości, znów będzie taką chwilą.

W stolicy maszerować będą różni Polacy, także i tacy, co uważają się za jedynych prawdziwych, którzy nie tylko chętnie demonstrują niechęć względem innych narodowości, religii, ale też skłonni są okazywać złe uczucia innym Polakom, których nie uznają za wystarczająco prawdziwych. Pewnie i mnie, niekatolika, mieszkającego poza granicami kraju i „politycznie” identyfikującego się tak naprawdę tylko z niebiańską ojczyzną Jezusa, uznaliby za swojego wroga.

Ci jedynie słuszni Polacy wyruszą ze swoją manifestacją spod pomnika R. Dmowskiego. Dotrą tam też inni, mniej prawdziwi Polacy. W tym miejscu symbolizującym już po części tradycje polskiej nietolerancji odbędzie się być może znów „spotkanie” świętujących poprawnie i niepoprawnie. A ja obawiam się, jakie obrazki z Polski pokaże jutro moja lokalna telewizja. Czy koledzy z pracy znów powitają mnie z uśmiechem: Co tam się znów dzieje u was, w tej Polsce. I będę drżał, żeby nie zapytali mnie: A kto to właściwie był ten Dmowski.

Moja Ojczyzna jest w niebie. Mimo wszystko jednak czuję się związany z różnymi ludzkimi społecznościami tu na ziemi. Chciałbym być jak najczęściej dumny z tego, co robią moi rodacy, chciałbym, by ludzie, których kocham, byli piękni, mądrzy i odpowiedzialni...





5 listopada 2012

Za każdym razem przed jakimiś ważnymi wyborami odżywa we mnie pytanie, na ile mają one dla mnie znaczenie, czy powinienem w nich uczestniczyć, czy w ogóle powinienem się nimi interesować. Tym razem na szczęście wybierany jest prezydent USA i nikt mnie o zdanie nie pyta. W takiej mniej więcej sytuacji byli też pierwsi chrześcijanie, których apostoł pouczał: „Nasza rzeczpospolita jest w niebiesiech” (Filip. 3:20). Ich także nikt nie pytał o zdanie na temat nowego cesarza.

Bywa jednak, że wybory zdarzają się bliżej – w kraju mojego ziemskiego obywatelstwa, w kraju mojego zamieszkania. W mieście, którego jestem mieszkańcem, wybierano niedawno burmistrza. Pytano mnie o zdanie. Wyrzuciłem zaproszenie do kosza (z papierami oczywiście). Czy dobrze zrobiłem? Czy to znaczy, że jest mi obojętne, kto będzie nade mną sprawował władzę?

W obecnych warunkach mógłbym powiedzieć, że w zasadzie tak. Kandydaci podlegają tak podobnym warunkom, są ukształtowani przez tak podobne systemy, znajdą się w tak podobnych uwarunkowaniach, że różnica między ich działaniami będzie praktycznie niezauważalna. Różnią się tylko kolorami i deklaracjami.

Ale przecież bywały też inne czasy – sam je jeszcze dobrze pamiętam – gdy władze ulepione były z całkiem innej gliny. Nie chciałbym, żeby wróciły. Są też środowiska niebezpieczne, których kandydatów lepiej byłoby trzymać z dala od sterów władzy. Tak więc nie do końca jest mi obojętne, kto i w jaki sposób sprawuje nade mną władzę. Czy więc chrześcijanin w USA powinien zaproszenie na wybory wyrzucić do kosza?

Uczciwa odpowiedź na to pytanie zmusza mnie do stania w bardzo szerokim moralnym rozkroku, podobnie jak w sprawie istnienia wojska, czy policji. Cieszę się, że dobrze uzbrojeni chłopcy pilnują mnie przed bandytami i obcymi rabusiami, ale nie chciałbym być żołnierzem ani policjantem. Cieszę się też, że moi władcy są wyłaniani w procesie demokratyczno-podobnego plebiscytu, ale sam nie chcę w nim uczestniczyć, ani biernie, ani nawet czynnie.

Jedynym rozsądnym wyjściem z tego myślowego szpagatu jest stwierdzenie, że władzę tak czy inaczej ustanawia Bóg (Rzym. 13:1) i chyba mnie o zdanie nie pyta. Jeśli zaś koniecznie chciałbym mieć jakiś wpływ na jej stanowienie, to powinienem zwracać się bezpośrednio do samego Mocodawcy, czyli w modlitwie prosić Pana nieba i ziemi, by obalił X-eja, a ustanowił Y-ona. Tylko On jeden ma taką moc. Ale czy ja, mały człowieczek, śmiałbym w tej sprawie coś podpowiadać Najwyższemu? Raczej nie śmiem. Modlę się więc tylko, żeby władza była roztropna i sprawiedliwa, żeby tak rządziła, byśmy mogli wieść żywot cichy i spokojny. Co daj Panie Boże naszym braciom. Amerykanom. Amen.





29 października 2012

Huragan o przyjaznym imieniu Sandy otrzymał już dzisiaj przydomek „Frankensztorm”. I pewnie patrzyłbym na te obrazki wzburzonego oceanu i zalanych ulic jak na kolejny medialny serial przegradzany reklamami i wiadomościami sportowymi, gdyby nie to, że w zeszłym roku sam uciekałem przed masami wody, jakie w Pensylvanii pozostawiła po sobie Irena. Wiem, jak małym czuje się człowiek, gdy widzi wezbraną rzekę, gdy usiłuje gdzieś dojechać, dodzwonić się, gdy nie wie, gdzie jest wyżej, a gdzie niżej i z której strony może go zaskoczyć woda.

Przyroda z upodobaniem pokazuje nam, ile jest warta nasza cywilizacja. Woda w kranie, ciepły grzejnik, światło elektryczne, suche ubranie, jedzenie i picie wreszcie – to wszystko zależy do działania całego skomplikowanego systemu i współdziałania wielu ludzi. Gdy wkracza żywioł, systemy albo zawodzą, albo się je na wszelki wypadek unieruchamia, żeby nie pogłębiać skutków. Katastrofy żywiołowe były zawsze, ale ich skutki, a zwłaszcza możliwości ich przewidywania i transmitowania ich przebiegu na cały świat powodują, że wszyscy mamy wrażenie, jakby się nasilały.

W chwili, gdy piszę te słowa w ciepłym i suchym mieszkaniu, Frankensztorm zaczyna dopiero szaleć. Po kilku dniach znudzi się mediom i nam ten temat, ale ludzie pozstaną w zalanych, zrujnowanych domach. Pewnie mają ubezpieczenia, czyli wszyscy się trochę złożymy na ich odszkodowania, ale są rzeczy, których nie da się zrekompensować. „Strach przed oczekiwaniem tych rzeczy, które mają przyjść” wyrządza nam prawdopodobnie większe szkody niż same żywioły. A nikt nikomu nie zapłaci odszkodowania za zdrowie zrujnowane strachem. Można tylko uczyć się Bożej ufności: „Choćby figi nie zakwitły...”





22 października 2012

Dążenie do niepowtarzalności połączyło w ostatnim czasie dwa wydarzenia, jedno pozytywne i jedno negatywne. Felix Baumgartner, austriacki skoczek spadochronowy, pokonał kolejną granicę ludzkich możliwości. Zrobił coś, czego nikomu przed nim nie udało się dokonać. Jest pierwszy i oryginalny. By to osiągnąć, gotów był narazić życie.

Jest jakiś niepowtarzalny czar w oryginale. Kopia może być najdoskonalsza, gdy jednak dowiemy się, że istnieje gdzieś pierwowzór, natychmiast traci połowę swojego uroku.

I drugie wydarzenie. Niemiecka ministra edukacji musi bronić się przed zarzutem popełnienia plagiatu w swojej pracy doktorskiej. Czasami wystarczy nieumiejętne posłużenie się znakiem cudzysłowu, by spotkać się z takim zarzutem.

Dążenie do oryginalności jest z jednej strony chorobą wielu dziedzin sztuki, z drugiej jednak strony imponują nam ludzie, którzy robią coś niepowtarzalnego. Więcej – ludzie przecierający szlaki są niezbędni dla rozwoju cywilizacji i kultury, również tej Bożej. Sami jesteśmy dumni, gdy udaje nam się postawić nogę na nieznanym gruncie. Ale jak wszędzie, tak i na tym wrażliwym obszarze ważny jest rozsądny umiar oraz uczciwość. A może przede wszystkim uczciwość.





15 października 2012

Pokojowa nagroda Nobla została przyznana w tym roku Unii Europejskiej. Gdy zapytałem w sobotę przy stole, czy UE to projekt pokojowy, zaraz usłyszałem, że komuniści też chcieli dobrze.

Nie umiem porównać pomysłu UE do ideologii komunistycznej, która w swoich założeniach miała przemoc i dyktaturę (proletariatu). Unia to projekt pragmatyczny, w zasadzie gospodarczy. Ponieważ dzisiejsza gospodarka (nierabunkowa) wymaga spokoju, by się rozwijać, to skutkiem unii gospodarczej jest dążenie do społecznego i politycznego pokoju. Słabo się nam te dążenia realizują, ale przecież lepiej źle siedzieć niż dobrze stać – lepszy zły pokój niż dobra wojna (może teraz już w każdej obserwacji będę porównywał złe z dobrym ;)

Moja droga ze Stuttgartu do Krakowa to wygodna, wielopasmowa autostrada. Jadę po niej w miarę sprawnym samochodem. Nie ma na tej drodze granic, a były – pamiętam jeszcze dobrze – dwie i to dość pilnie strzeżone. Ich przekroczenie wymagało czasu i nerwów. Jest jeszcze parę innych wygód, których za komunistów można się było spodziewać dopiero w przyszłej epoce "szczęśliwości" (czyli może raczej w zaświatach). Za moich czasów komuniści obiecywali, że przez "jakiś czas" jeszcze będzie źle i słowa dotrzymywali, było źle. Tylko nie mówili jak długi miał być ten czas. Na szczęście komunizm skończył się wcześniej niż jego "jakiś czas".

Z drugiej strony ta pokojowa wygoda uzależnia. A czuję, że za przyjazną maską naszego europejskiego tworu kryje się jakaś zębata gęba. Na razie jeszcze uśmiechnięta...





8 października 2012

W maju bieżącego roku przed sądem w Kolonii toczyła się sprawa o okaleczenie ciała młodego chłopca, który został obrzezany według zasad wiary islamskiej. Sąd okręgowy orzekł, że czyn był karalny. Sprawa wzbudziła oczywiście ogromne oburzenie w świecie islamskim. Rykoszetem wyrok ten uderzał także w społeczność żydowską, która również praktykuje obrzezanie. Zaczęło się przecież to wszystko od Abrahama, wspólnego ojca Arabów i Żydów. I oto stała się rzecz nieoczekiwana: skłócone na co dzień światy islamu i judaizmu zjednoczyły się w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Na skutek intensywnej kampanii propagandowej rząd niemiecki zdecydował się na przyjęcie specjalnej ustawy w sprawie obrzezania, która dopuszcza taki zabieg ze względów religijnych i higienicznych i nie uznaje go za świadome okaleczenie ciała pod warunkiem spełnienia wymagań lekarskiej fachowości wykonania zabiegu.

Tak oto dwa wrogie sobie światy – islamu i judaizmu, połączyły się w walce przeciwko wyrokowi „chrześcijańskiego” sądu. Cudzysłów przy słowie chrześcijański ma taki sens, że wyrok był właściwie pogański. Neopoganizm naszej europejskiej cywilizacji polega na tym, że zasady świata grecko-rzymskiego spojone filozofią humanistycznego antropocentryzmu stają się dominujące względem starej kultury biblijnej. Być może niedługo wszystkim skłóconym dotąd odłamom chrześcijaństwa przyjdzie wspólnie bronić się przed nawrotem pogaństwa. Być może to, czego nie była w stanie połączyć Chrystusowa miłość, zostanie złączone zagrożeniem ze strony wspólnego wroga. W czasach prześladowań komunistycznych mniejszości religijne były sobie znacznie bliższe niż są teraz, w czasach wolności. Lepsza zła jedność niż „jedynie słuszna” wrogość.